poniedziałek, 17 października 2016

Pierwsza muzyczna propozycja

Dzisiaj mała przerwa w koncertowych relacjach, a zamiast tego muzyczna propozycja na jesienne wieczory. Zapraszam.

Buffalo Fuzz to duet z Minnesoty w składnie: Jared Zachary i Jake Allan. We wrześniu tego roku ukazał się pierwszy longplay, zatytułowany "Buffalo Fuzz". Na album ten trafiłem przypadkiem, przesłuchując muzykę w Internecie. Już z pierwszymi minutami album ten, wydał mi się wyjątkowy. Jego wyjątkowość wynika przede wszystkim z połączenia w idealnych proporcjach heavy bluesa i wolnego stonera. Brzmienie płynące z tego albumu przeniosło mnie do amerykańskiego baru, takiego wiecie — z przygaszonym światłem i wielkimi stołami do bilardu. Płyta w całości brzmi kompletnie, bardzo dojrzale. To album całościowy, a przy tym niejednolity. Oprócz bluesowego i stonerowego grania, nie brakuje tutaj także klasycznego rockandrollowego brzemienia. Buffalo Fuzz to cięższa wersja The Black Keys, przyprawiona Black Sabbath. Dla mnie to bardzo dobry album, który na pewno nie zginie w mojej kolekcji.



 




Lee Van Cleef, włoskie trio w składnie: Marco Adamo, Pietro Trinità La Tegola, Guido Minervini. Jest to projekt, który debiutuje wydanym w tym roku albumem „Holy Smoke". Nigdy nie byłem fanem muzyki instrumentalnej, zawsze brakowało mi tekstu i wokalu, nie mogłem się przekonać. Po przesłuchaniu albumu Lee Van Cleef zmieniłem zdanie. Na krążku znajduje się pięć utworów, są to długie, instrumentalne kompozycje, pełne gęstego, psychodelicznego stonera. Słuchając tego wydawnictwa, miałem wrażenie, jakbym znajdował się w amazońskiej puszczy, z bogatą i zróżnicowaną fauną i florą oraz unoszącymi się oparami. Bo właśnie taka jest muzyka Lee Van Cleef. To niesamowicie barwne, bogate i odurzające brzmienie, które wciąga z każdą odsłuchaną minutą. Z wielką chęcią posłuchałbym włoskiego trio na żywo, najlepiej gdzieś ze sceną rozstawioną w lesie. Właśnie w takiej scenerii popadłbym w trans z muzyką Lee Van Cleef. Jest to idealna muzyka do słuchania w samotności i przy zgaszonym świetle. Dla mnie to jeden z ciekawszych albumów w tym roku, który jest bardziej narkotyczny niż serial „Narcos".
 
 
 
 
 
 
 
 Ostatnią propozycją na dziś jest, ukraińska formacja Somali Yacht Club i ich album „The Sun”, wydany w 2014 roku. Sami o sobie mówią, że grają stoner rock, psychedelic, shoegaze oraz post-metal. Ja jednak odważę się na stwierdzenie, że jest to zespół grający progresywny stoner rock. Jest to dość śmiałe stwierdzenie, jednak już na początku podczas otwierającego płytę, utworu „Loom”, słychać brzmienie typowe dla muzyki progresywnej. Oczywiście, później Somali Yacht Club gra ciężej, wolniej, z potężnymi stonerowymi riffami, jednak ten progresywny klimat jest gdzieś w tle i przewija się przez cały album, co potęguje wokal Meza, który momentami brzmi, jak Mariusz Duda (Riverside). Ukraińska formacja bardzo zwinnie przemieszcza się między gatunkami, zachowując przy tym umiar. Somali Yacht Club, to dla mnie muzyczne odkrycie tego roku, a w ich muzycznym bogactwie z pewnością, każdy znajdzie coś dla siebie.
 
 
 









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz