czwartek, 27 października 2016

Dwa Światy

   Dzisiaj w muzycznej propozycji, dwa muzyczne światy. Pierwszy to australijska, stosunkowo młoda formacja 4ARM. Druga to pewna ikona, trochę zapomniana, ale wciąż żywa Monster Magnet. Zapraszam.

    Ponoć w Australii, każda żyjąca istota chce cię zabić. I coś w tym musi być, ponieważ 4ARM swoim agresywnym, thrashowym graniem, przeprowadza prawdziwy atak na słuchacza. Grupa powstała w 2004 roku, ma na swoim koncie cztery studyjne albumy, ostatni wydany w ubiegłym roku "Survivalist".
 Slayer k**** Slayer, tak najprościej można scharakteryzować australijską formację. Podobieństwo do legendy gatunku jest tu naprawdę spore. Zaczynając od brzmienia gitar, perkusji, rytmice, a na wokalu kończąc.Z jednej strony daje nam to bardzo solidny thrashowy zespół, który wnosi pewną świeżość na metalowej scenie. Z drugiej jednak strony inspiracja amerykańską formacją, momentami aż za bardzo razi w uszy.
  W każdym razie 4ARM to propozycja godna uwagi, zwłaszcza dla miłośników, szybkiego, agresywnego thrashowego grania.





Monster Magnet, amerykańska formacja istniejąca już od 1989 roku. Nie będę zagłębiał się tutaj w historię zespołu, ponieważ na ten temat napisano już sporo. Monster Magnet, to jeden z moich ulubionych zespołów, jest to przede wszystkim klimat rock and rolla, pełnego przepychu, pięknych kobiet, aksamitnych koszul, charyzmatycznego wokalu i gitarowych riffów. To wszystko za sprawą najpopularniejszego albumy grupy, wydanego w 1998 roku "Power Trip”.





Ale Monster Magnet, to nie tylko świat rock and rolla znanego z telewizji. Początki zespołu, to stonerowe i psychodeliczne brzemienia. I właśnie ten stłumiony, orbitujący gdzieś w przestrzeni wszechświata charakter Monster Magnet, urzekł mnie najbardziej. Idealnym połączeniem tych dwóch światów, jest ostatni krążek "Last Patrol". Płyta ta nawiązuje to początków zespołu, pełnych muzycznej rzeźby, stonerowego brzemienia, zachowując jednocześnie klasyczny, rockowy klimat, z rock and rollowym pazurem.  






  Amerykańska formacja, mimo iż trochę już zapomniana, to wciąż zespół pełen energii, charyzmy, a w ich muzyce płynie czyście rock and rollowa krew. Za sprawą "Power Trip", zespół miał swoje 5 minut w świecie mainstreamu, a komercyjny sukces zaowocował w trasach koncertowych z takimi gwiazdami, jak Metallica i Marilyn Manson. Na koniec, mój ulubiony kawałek od Monster Magnet, utwór kosmiczny, niezwykły, a tekst...posłuchajcie sami.




środa, 19 października 2016

October in Smoke cz.III

  Ostatni dzień October in Smoke, najbardziej stonerowej i psychodelicznej imprezy w Poznaniu, podczas której doświadczyć można było, na własnej skórze potężne riffy, wziąć udział w Indiańskich rytuałach i odbyć podróż, do najbardziej ukrytych zakamarków wszechświata.

  Jako pierwszy podczas niedzielnej edycji, zaprezentował się warszawski Minetaur, muzycznie chyba najbardziej wyróżniająca się kapela podczas całej edycji. Warszawska grupa to bardzo solidne, techniczne, szybkie i demonicznie, ciężkie metalowe granie. Zespół w swym dorobku ma, jak na razie wydaną w 2015 roku EPkę "We Take It Seriously", która swoją drogą jest genialna. Na tle polskich kapel death metalowych, tych z nie wielkim jak dotąd dorobkiem, Minetaur na prawdę się wyróżnia. Stworzyli niepowtarzalne brzmienie, co jest dość trudne w gatunku, jaki reprezentują. Warszawska formacja jest najlepszym przykładem, że death, jak i groove metal, to nie tylko blasty i przysłowiowe "darcie mordy", że z muzyki tej można wyciągnąć sporo i stworzyć coś swojego i niepowtarzalnego.





  Drugą kapelą podczas niedzielnego wieczoru była toruńska formacja, Diuna. Diuna, hmmm...szczerze się przyznam, że pierwszy raz mam problem ze scharakteryzowaniem i opisaniem, jakiegoś zespołu. I jest to ogromny plus dla chłopaków z Torunia! Oczywiście w ich muzyce dominują stonerowe klasyki, jak chociażby inspiracje czerpane z muzyki Kyuss, natomiast całościowo muzyka, jaką zaprezentowała Diuna, to ogromny muzyczny eksperyment i mix gatunków. Na początku to, co słyszałem ze sceny trochę, mnie irytowało, ale w tym przypadku im dalej w las, tym coraz lepiej. Diuna to ogromne bogactwo muzyczne, w swojej twórczości sięgają po wiele gatunków muzycznych, łączą je, inspirują się nimi, co w efekcie daje muzykę, jakiej ja jeszcze chyba nie słyszałem. Tym bardziej się cieszę, że mogłem usłyszeć ich na żywo i uczestniczyć w tym niesamowitym koncercie.





  October in Smoke zamykała grecka formacja Godsleep, która szturmem wchodzi na światową, stonerową scenę, dając do zrozumienia, że Grecja to nie tylko Planet of Zeus, czy 1000mods. Koncert greków to porządny, psychodeliczny stoner, momentami z cięższymi riffami i ostrzejszym graniem. Godsleep, jako kapela zamykająca cały cykl October in Smoke na pewno mnie nie rozczarowała, zagrali na najwyższym poziomie, jednak czegoś mi zabrakło. Sam nie potrafię powiedzieć czego, może to nie był mój dzień na muzykę Godslep, a może za bardzo zostałem w muzycznym świecie Diuny.


 


  Podsumowując całościowo October in Smoke, to z pewnością były trzy wieczory pełne stonera z najwyższej, światowej półki. Myślę, że każdy miłośnik psychodelików może czuć się usatysfakcjonowany. Cały cykl miał bardzo wyjątkowy klimat, nie tylko przez muzykę, ale przede wszystkim przez swój kameralny charakter, a co za tym idzie, bezpośredni kontakt z artystą. Ciężko jest wskazać, który z koncertów był "najlepszy", każdy był dla mnie wyjątkowy, niezwykły i zapadający w pamięć. Po tak dużej dawce dobrego grania ciężko będzie teraz wrócić, do szarej rzeczywistości, dlatego czekam na więcej.

poniedziałek, 17 października 2016

Pierwsza muzyczna propozycja

Dzisiaj mała przerwa w koncertowych relacjach, a zamiast tego muzyczna propozycja na jesienne wieczory. Zapraszam.

Buffalo Fuzz to duet z Minnesoty w składnie: Jared Zachary i Jake Allan. We wrześniu tego roku ukazał się pierwszy longplay, zatytułowany "Buffalo Fuzz". Na album ten trafiłem przypadkiem, przesłuchując muzykę w Internecie. Już z pierwszymi minutami album ten, wydał mi się wyjątkowy. Jego wyjątkowość wynika przede wszystkim z połączenia w idealnych proporcjach heavy bluesa i wolnego stonera. Brzmienie płynące z tego albumu przeniosło mnie do amerykańskiego baru, takiego wiecie — z przygaszonym światłem i wielkimi stołami do bilardu. Płyta w całości brzmi kompletnie, bardzo dojrzale. To album całościowy, a przy tym niejednolity. Oprócz bluesowego i stonerowego grania, nie brakuje tutaj także klasycznego rockandrollowego brzemienia. Buffalo Fuzz to cięższa wersja The Black Keys, przyprawiona Black Sabbath. Dla mnie to bardzo dobry album, który na pewno nie zginie w mojej kolekcji.



 




Lee Van Cleef, włoskie trio w składnie: Marco Adamo, Pietro Trinità La Tegola, Guido Minervini. Jest to projekt, który debiutuje wydanym w tym roku albumem „Holy Smoke". Nigdy nie byłem fanem muzyki instrumentalnej, zawsze brakowało mi tekstu i wokalu, nie mogłem się przekonać. Po przesłuchaniu albumu Lee Van Cleef zmieniłem zdanie. Na krążku znajduje się pięć utworów, są to długie, instrumentalne kompozycje, pełne gęstego, psychodelicznego stonera. Słuchając tego wydawnictwa, miałem wrażenie, jakbym znajdował się w amazońskiej puszczy, z bogatą i zróżnicowaną fauną i florą oraz unoszącymi się oparami. Bo właśnie taka jest muzyka Lee Van Cleef. To niesamowicie barwne, bogate i odurzające brzmienie, które wciąga z każdą odsłuchaną minutą. Z wielką chęcią posłuchałbym włoskiego trio na żywo, najlepiej gdzieś ze sceną rozstawioną w lesie. Właśnie w takiej scenerii popadłbym w trans z muzyką Lee Van Cleef. Jest to idealna muzyka do słuchania w samotności i przy zgaszonym świetle. Dla mnie to jeden z ciekawszych albumów w tym roku, który jest bardziej narkotyczny niż serial „Narcos".
 
 
 
 
 
 
 
 Ostatnią propozycją na dziś jest, ukraińska formacja Somali Yacht Club i ich album „The Sun”, wydany w 2014 roku. Sami o sobie mówią, że grają stoner rock, psychedelic, shoegaze oraz post-metal. Ja jednak odważę się na stwierdzenie, że jest to zespół grający progresywny stoner rock. Jest to dość śmiałe stwierdzenie, jednak już na początku podczas otwierającego płytę, utworu „Loom”, słychać brzmienie typowe dla muzyki progresywnej. Oczywiście, później Somali Yacht Club gra ciężej, wolniej, z potężnymi stonerowymi riffami, jednak ten progresywny klimat jest gdzieś w tle i przewija się przez cały album, co potęguje wokal Meza, który momentami brzmi, jak Mariusz Duda (Riverside). Ukraińska formacja bardzo zwinnie przemieszcza się między gatunkami, zachowując przy tym umiar. Somali Yacht Club, to dla mnie muzyczne odkrycie tego roku, a w ich muzycznym bogactwie z pewnością, każdy znajdzie coś dla siebie.
 
 
 









piątek, 14 października 2016

October in Smoke cz.II



    Ostatni koncert Red Scalp, jaki pamiętam na pewno nie mógł być zaliczony do udanych. Grali wtedy bez wokalisty, cały koncert był w dużej mierze instrumentalny, a Jędrek dopiero co stawiał swoje, pierwsze wokalne kroki. Po zaledwie kilku latach od tego koncertu, Red Scalp dzisiaj, to zupełnie inny zespół i zupełnie inna jakość grania. Progres, jaki wykonali jest nie do opisania. Brzmią profesjonalnie, dojrzale, jakby na scenie grali od ładnych kilku lat, do tego partii wokalnych słucha się teraz idealnie, przyjemny dla ucha lekki wokal zupełnie nie podobny do tego z przed kilku lat.
Mimo, iż kultura Indian i stoner rock idą od zawsze w parze, to dopiero Red Scalp złożył to w całość, nadając tym samym swojej muzyce i koncertom niespotykany i wyjątkowo rytualny klimat. Muzycznie poznańska formacja, to porządne stonerowe  granie, pełne długich kompozycji, bogatych w siarczyste, psychodeliczne i transowe riffy. To wszystko razem, po prostu brzmi genialnie. Tym bardziej mając w pamięci z jakiego miejsca startowali, jako zespół. Teraz to jedna z czołowych polskich kapel, grająca stoner, która swoją pracą po za muzyczną, wprowadziła psychodeliczne brzmienia w naszym kraju, na zupełnie inny i dotąd nieznany poziom, docierając tym samym do masowej liczby odbiorców, za co  wielkie ukłony i czapki z głów dla chłopaków z Red Scalp.

   Kolejnym zespołem podczas tego wieczoru, był kalifornijski zespół Fatso Jetson, zespół który współpracował między innymi z takimi muzykami, jak Brant Bjork(Kyuss, Fu Manchu), Gary Arce(Yawning Man), czy Joshua Homme(Queen of the Stone Age).
Fatso Jetson, to nic innego jak klasyczny desert rock. Grają szybko, mocni i rytmicznie, są jednak chwile kiedy zwalniają tempa, by zagrać bardziej klasycznego rocka, z psychodelicznym riffem w tle. Spędziłem z tą kapelą trochę czasu zarówno przed koncertem, jak i po. Koncert mogę zaliczyć oczywiście, do tych udanych, jednak co do samej muzyki Fatso Jetson, cały czas mam mieszane uczucia. Oczywiście, jest to jedna z czołowych kapel w tym gatunku na świecie, grająca już ponad dwadzieścia lat, z bogatym dorobkiem artystycznym, jednak jeśli chodzi o mój gust, to nie wywołują żadnych większych emocji.

   Ostatnim zespołem podczas drugiego dnia October in Smoke, był szwedzki zespół Greenleaf, z austriackiej wytwórni Napalm Records, o której wypadałoby napisać osobny artykuł. Szwedzki zespół, to porcja szybkich i mocniejszych riffów, oraz wyrazisty, brodaty wokal. Greenleaf, to chyba najbardziej charakterystyczne granie, pełne klasycznego i psychodelicznego stonera, momentami łączonego z heavy bluesem. Koncertowo, to zespół który wciąga w swoją muzykę, nie pozwalając odejść spod sceny. Wielkim atutem ich muzyki, jest zróżnicowanie, jakie prezentują w swojej twórczości. Każdy miłośnik psychodelików znajdzie coś dla siebie w muzyce Greenleaf.


    Druga część October in Smoke, była pełna porządnego stonera z najwyższej, światowej pułki, czego dowodem były nie tylko kapele, ale także publiczność, która przybyła do Klubu u Bazyla w znacznie większej ilości, niż podczas części pierwszej. Osobiście z wielkim zniecierpliwieniem, ale także smutkiem, spowodowanym tym, że to już koniec, wyczekuję niedzielnego koncertu, podczas którego zagra między innymi grecki Godsleep. Do zobaczenia!



wtorek, 11 października 2016

Rzeczpospolita Niewierna



 Mrok, szatan i wolność. Tak najkrócej można podsumować wczorajszy, poznański koncert kończący trasę "Rzeczpospolita Niewierna". Koncert praktycznie do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania, nawet wczoraj przez cały dzień różne służby nawiedzały Hale nr 2 mieszczącą się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, w poszukiwaniu czegoś, co umożliwiłoby odwołanie tego wydarzenia. Pewnym osobom bardzo mocno na tym zależało. Pominę całe zamieszanie związane z krucjatą różańcową, mającą na celu nawrócenie muzyków, jak i publiki.

Koncert zaczęła enigmatyczna Batushka. Dla wielu wciąż jest sporym zaskoczeniem fakt, iż jest to zespół wywodzący się z Polski. Batushka szturmem podbiła polską, jak i zagraniczną scenę black metalową, wydanym pod koniec ubiegłego roku albumem "Litourgiya". Jest to zespół, który zaprezentował na rodzimej scenie, coś, czego jeszcze nie było. Swojej muzyce nadał wschodnioeuropejski i prawosławny klimat, który plugawi i bezcześci na każdy możliwy sposób. Oprawa całego koncertu jest wyjątkowa, pełna symboliki: kadzidła, ołtarz, świece, stroje muzyków, wzorowane na szatach prawosławnych duchownych oraz zakryte twarze. Całościowo daje scenografię, która na długo zapada w pamięci, a przez zapach kadzideł miałem wrażenie, jakbym naprawdę znajdował się w cerkwi. Co do samej muzyki, Batushka to profesjonalne, techniczne, dynamiczne, melodyjne granie, pełne ostrych riffów. Wszystko to, przyprawione jest sakralnym chórem, przerwami podczas których, ostre brzmienie ustępuje miejsca liturgicznej melodii. Zjawiskowość zespołu podkreśla aura tajemniczości i mistycyzmu, jaką roztacza na scenie, jak i wokół siebie, bo oprócz tego, że Batushka gra to nie wiemy, o niej nic więcej.
 
   
  Po duchownym błogosławieństwie od Batushki, przyszedł czas na szwajcarski duet Bölzer. Tutaj będę pisał krótko, ponieważ nie lubię pisać źle o muzyce, która jak każdy inny rodzaj sztuki nie musi trafiać do wszystkich odbiorców. Bölzer, zasługuje na pochwałę na pewno ze względu na długie kompozycje, na wzór ciężkiego, doomego grania. Reszta po prostu do mnie nie przemówiła, jak i do kilku innych osób, które opuściły salę podczas koncertu. Były oczywiście osoby, które stały zasłuchane, kołysząc się w rytm melodii, a nawet znaleźli się tacy, którzy zaczęli skromne pogo pod sceną. Co myślę, dla artysty jest bardzo ważne, by znaleźć, chociaż kilku wiernych odbiorców.
 
Kilka minut po godzinie 21:30 pod sceną było już ciasno, na scenie pojawił się wyczekiwany przez wszystkich Behemoth. Muszę zaznaczyć tutaj, że nie jestem wielkim fanem tej formacji, lubię ich posłuchać okazjonalnie, od czasu do czasu. Na koncert szedłem z czystej ciekawości oraz jako fan bardziej klasycznego i psychodelicznego grania z pewnymi obawami. Jednak już z pierwszymi sekundami otwierającego koncert Blow Your Trumpets Gabriel, na moim ciele pojawiły się ciarki. Behemoth to ten zespół, który wykonaniem na żywo bije na głowę, studyjne nagrania, do tego Nergal to prawdziwy sceniczny demon, który wprost emanuje energią ze sceny, dzieląc się nią z publicznością. Podczas Ora Pro Nobis Lucifer, cała hala popadła w szaleństwo, nie oszczędzając gardeł. Cały koncert grupy to energiczne i ostre show, podczas którego przekaz artystyczny przenika się z przekazem pełnym kontrowersji. Każdy z obecnych na tym koncercie miał tego pełną świadomość. Behemoth nie bierze jeńców, to zespół pełen ekspresji i wyrażania siebie poprzez muzykę, a jak już pisałem wyżej: muzyka, jak każdy inny rodzaj sztuki nie musi docierać do każdego.

   
   Jeżeli chodzi o całą otoczkę i zamieszanie, które towarzyszyło, towarzyszy i będzie towarzyszyło koncertom Behemotha. Z przekazem muzyków można się zgadzać bądź nie. Jednak bez względu, po której stronie się stoi, powinno się szanować "przeciwnika". Społeczność artystów, zawsze stała w opozycji do norm społecznych, kulturalnych i ustrojowych, a sztuka stanowiła pewnego rodzaju narzędzie do wyrażania swojego niezadowolenia. To się nie zmieniło i nie zmieni. Martwi mnie jednak to, że żyjąc w XXI wieku, w otartym świecie, wracamy do czasów cenzury i blokady, a nawet do czasów ciemnego średniowiecza. Pomijając walory artystyczne, cieszę się, że uczestniczyłem w tym wydarzeniu, ponieważ w kraju, który powoli traci wolność obywatelską, mogłem przez kilka godzin poczuć się naprawdę wolny. Na koniec zostawiam Was, z krótkimi, ale bardzo ważnymi słowami, które Adam "Nergal" Darski, wypowiedział podczas wczorajszego koncertu.


czwartek, 6 października 2016

October in Smoke cz.I



   Dzień wczorajszy  zapoczątkował serie October in Smoke, składającą się z trzech koncertów, odbywających się w Klubie U Bazyla:
05.10.206 - The End, Limestone Whale, Asteroid
12.10.2016 - Greenleaf, Fatso Jetson, Red Scalp
16.10.2016 - Godsleep, Minetaur, Diuna

    Wczorajszy wieczór otworzył rodzimy The End. Przyznaję, że pierwszy raz spotkałem się z ich muzyką. Mówiąc najprościej - są po prostu genialni. Bogate aranżacje, rytmika, wokal , który otwierał coraz szerzej otwierał moje oczy ze zdziwienia, pełnego podziwu.  The End to dla mnie stopienie się The Doors z Led Zeppelin, Morrisona z Plantem.  Jest to zespół spójny, całościowy, w wokal idealnie wpisuje się w linię melodyczną. Podczas tego koncertu czułem się, jak we wczesnych latach 70, gdzieś w małym klubie na obrzeżach Hollywood.  Podejrzewam, że gdyby zespół ten tworzył i grał właśnie wtedy, to dzisiaj mówilibyśmy o nich, jako o klasykach rocka. Ale dzisiaj jest dzisiaj. The End gra muzykę, która nie jest już w centrum zainteresowania muzycznego świata. Dzięki czemu wyjątkowość ich gry odczuwalna jest ze zdwojoną siłą. Podsumowując: muzyka The End jest szczera, autentyczna, bogata, mająca swój niepowtarzalny charakter. Trzymam bardzo mocno kciuki za chłopaków z The End, idealnie trafili w mój gust, przez co niezmiernie się cieszę, że uczestniczyłem w ich koncercie i na pewno w nie jednym jeszcze będę uczestniczył.

   Kolejną kapelą wczorajszego wieczory, była niemieckie formacja, która przybyła na koncert prosto z bawarskich lasów, a mowa tutaj oczywiście o Limestone Whale. Emocje towarzyszące mi podczas tego koncertu, nie były już aż tak wielkie. Może dlatego, że miałem już okazję słyszeć ich na żywo. To był dobry, solidny koncert pełen inspiracji Black Sabbath oraz cięższych riffów. Ten bawarski kwartet, to po prostu koncertowy pewniak, dla wszystkich wielbicieli psychodelicznego grania.

   Wieczór zamykał szwedzki zespół Asteroid, wywodzący się z tego samego miasta oraz tej samej wytwórni co Truckfighters. Podczas dwóch poprzednich koncertów siedziałem sobie spokojnie, popijając piwo, jednak kiedy grać zaczął Asteroid nie mogłem wysiedzieć na miejscu. Wstałem i ruszyłem w stronę sceny, jak ćma ciągnąca do światła. To nie było zwyczajne psychodeliczne granie, to magiczne dźwięki wyrywające człowieka z rzeczywistego świata. Całego koncertu słuchałem z zamkniętymi oczami, podróżując gdzieś po za świadomością. Ta muzyka docierała do każdej komórki w moim ciele. Czułem się, jak w transie, z którego nie mogłem się wyrwać przez cały koncert. Nawet po miałem z tym problem. Asteroid to w której można uciec, oderwać się od szarej rzeczywistość. To muzyka do słuchania albo na żywo, albo w całkowitym spokoju, leżąc na podłodze, dopalając papierosa i będąc z dala od syfu dnia codziennego. Koncert tej formacji, to jeden z tych koncertów, o którym będę długo pamiętał i będę do niego wracał.

Pierwsza część October in Smoke, była dla mnie bardzo udana, przez swój kameralny klimat na nowo zakochałem się w małych, klubowych koncertach bez zapaliczek, oklepanych szlagierów i tysiąca ludzi. To impreza doskonała dla ludzi pragnących bezpośredniego kontaktu z artystą i jego dziełem. 





wtorek, 4 października 2016

Słowem o...



    Najtrudniej jest ponoć zacząć. I trudno mi się nie zgodzić z tym stwierdzeniem, pisząc pierwszy tekst na bloga, który zaplanowałem już miesiąc temu. Dlatego, postaram  się krótko  i zwięźle wyjaśnić, jakieś treści będą umieszczane tutaj posty.

Blog ten będzie zapisem długich, nieprzespanych nocy podczas których odbywałem swoistą podróż po Internecie, podróż mającą na celu odnalezienie coraz to doskonalszego grania, dźwięków powodujących ciarki na ciele, całkowite oddanie się melodii.  Wycieczki te odbywałem i cały czas odbywam, jako osoba pozbawiona talentu muzycznego oraz czysto technicznej wiedzy dotyczącej muzyki. W związku z czym nie pojawią się tu teksty rozkładające kolejne utwory na części pierwsze. Moje zapisy będą opływały  natomiast w opisy emocji, które towarzyszą mi podczas odsłuchów, będą one miały na celu pokazanie, jak bardzo na szeroko pojęty stan emocjonalny wpływa muzyka. Znajdą się tutaj także moje propozycje muzyczne, relacje z koncertów i festiwali.

Podsumowując ten blog nie będzie niczym innym, jak słowem o muzyce. 

Zapraszam.