czwartek, 1 grudnia 2016

Jak zostałem fanem Metalliki.



 
    10 album muzyków z San Francisco wywołał spore zamieszanie w świecie muzyki i nie tylko. Nic w tym dziwnego, to przecież Metallica, chyba najbardziej rozpoznawalny zespół na naszej planecie. "Hardwired... To Self-Destruct", notuję świetną sprzedaż, zajmuje pierwsze miejsca na listach przebojów. To w wymiarze globalnym. W wymiarze indywidualnym dziwne jest to, że przy obecnej "modzie" na szkalowanie Jamsa i spółki, niektórzy w tym ja, nawracają się i stają się fanami Metalliki.

   Moja przygodna z Metalliką zaczęła się bardzo dawno temu, był to rok 2007, chwilę przed wydaniem "Death Magnetic". Pierwsze co usłyszałem, to oczywiście Black Album i od razu rozkochałem się w takich klasykach, jak "Nothing Else Matters", "Enter Sandman" i "Unforgiven". Na ten czas, była to dla mnie muzyczna poezja, najwyższa forma sztuki. Chwilę później w moje ręce wpadł materiał zarejestrowany podczas koncertu z orkiestrą symfoniczną, czyli album "S&M". Gimnazjalnymi uszami, wsłuchiwałem się w doskonale znane mi utwory, grana razem z orkiestrą. Uważałem to za muzyczny cud. Byłem pewien wtedy, że nie usłyszę już nic lepszego w życiu.




   Kiedy w 2008 roku został wydany album "Death Magnetic", moja ekscytacja Metalliką już ustała, a z wydawnictwa tego poznałem jedynie "The Day That Never Comes", który emitowany był nom stop w telewizji. I na tym zakończyła się moja przygodna z Metalliką. Krótka, nastoletnia fascynacja. Poszedłem do liceum, dorastałem, a wraz ze mną kształtował się mój gust muzyczny, który w okresie próbowania wszystkiego, przybierał niekiedy ekstremalne formy. Dopiero na studiach, mój kierunek muzyczny się ustabilizował, zostałem przy ciężkich brzmieniach, ale bardziej psychodelicznym i offowym graniu, stając się znajdować zespoły mało znane, a przez to wyjątkowe.





   Do zachodnich, wielkich kapel miałem wstręt, uważając ich za jedną, wielką komercyjną kreację. Okres takiego "buntu" trwał do tegorocznych wakacji. Kiedy zdawało mi się, że przesłuchałem już wszystkiego, a Google i You Tube nie mają przede mną tajemnic. Wtedy postanowiłem sięgnąć po kapele, których tak unikałem między innymi Slayer, Iron Maiden i oczywiście Metallikę. Przy tych ostatnich, zacząłem od legendarnego "Kill 'Em All". Co to był za cios! Młodzieńczy bunt, w ostrych, agresywnych i szybkich riffach, a do tego momentami wulgarne teksty. Pełna muzyczna wolność. Każdy fan szeroko pojętego metalu, powinien mieć ten album na osobnej półce.



  


   Przesłuchiwałem tak kolejne wydawnictwa Jamsa i spółki, zauważając tym samym rosnące podniecenie w sieci, wywołane zbliżającą się premierą nowego albumu. Kolejne wieczory spędzałem z nadrabianiem braków w klasykach, zauważając, że powoli wpędzam się w szał wywołany premierą "Hardwired... To Self-Destruct". Aż w końcu, w połowie Sierpnia, światło dzienne ujrzał utwór "Hardwired". Przez pierwsze 20 odsłuchów wpadłem w euforię, mówiłem sobie-Tak, to jest to! Do tego zapewnienia Larsa, że na tym albumie nie będzie ballad, że będzie on mocy i ostry, sprawiły, że całkowicie popadłem w szaleństwo związane z premierą 10 albumu Metalliki




 


   Mój entuzjazm opadł trochę po kolejnych 20 odsłuchach, zauważając w nim, prostotę i powtarzalność.eee.ujdzie. Premierę dwóch kolejnych utworów "Moth Into Flame: i "Atlas Rise", przespałem. Odsłuchałem je raz i to wszystko. Wróciłem to świata mojej muzyki psychodelicznej i progresywnej. Dopiero kiedy, zaczęto publikować następne utwory z nowej płyty, pojawiające się co dwie godziny, zorientowałem się, że to już i na nowo zapłonął mój entuzjazm. Jednak w tym tempie, kiedy obok nowego utworu pojawiało się milion komentarzy, opinii ciężko mi się było skupić na odbiorze tych kawałków. Słuchałem ich, ale nawet nie mogłem zapamiętać tytułów, zlewały mi się w głowie. Kiedy całe to zamieszanie ustało, a album trafił na sklepowe półki, mogłem w spokoju zasiąść do przesłuchania tej płyty w całości. Pierwszy odsłuch, takie 6/10. Drugi odsłuch-całkiem, dobry i spójny album. Podczas kolejnych odsłuchów, coś we mnie pękło, zacząłem słyszeć więcej i wyłoniłem trzy perełki z tej płyty. 

1) "Dream No More"-dla mnie najlepszy z całej płyty! Ciężki, wolny i mocny. Brzmi jak streszczenie rocka z lat 90. Takich riffów, nie powstydziliby się nawet Black Sabbath. Głos Jamsa, znowu młody, agresywny i przede wszystkim świeży. Doskonały powrót!


 


2) "Halo On Fire"-najwolniejszy i najdelikatniejszy z całej płyty. Ale za to, jaki genialny muzycznie i tekstowo. James przypomniał o sobie, jako o tekściarzu, dając w tym utworze pełną, trzy rozdziałową opowieść, zakończoną pogodzeniem się ze swoimi demonami, a to wszystko z bardzo dobrze brzmiącą gitarą Kirka. W pełni zgadam się z opinią, że o "Halo On Fire", można mówić, jako o Unforgiven IV. Ten utwór jest po prostu majestatyczny. 





3) "Spit Out the Bone"-tak powinno kończyć się, długo wyczekiwany album. Jest to najmocniejszy, najostrzejszy i najszybszy kawałek na tym albumie. Pachnie on Slayerem od samego początku. Ten utwór to jak stopienie "Black Album" i "Kill’em All". Wokalnie tutaj James brzmi najlepiej, dawno nie było słychać w jego głosie takiej agresji. Mówiąc najprościej, to solidny kawał mięcha, który niszczy! 





   Na wyróżnienie zasługuje jeszcze "Murder One", który jest hołdem dla Lemmy’ego, chociaż tempo i brzmienie znowu przywołują Black Sabbath. Wracając z kolei to pierwszego utworu tj. "Hardwired", to jego największą zaletą jest czas trwania. Krótki. Większość utworów z tej płyty jest zdecydowanie za długa, przez co nudzą, albo są przekombinowane, jak np. "ManUNkind". "Now That We're Dead" też zasługuje na małe wyróżnienie, jest bardzo melodyczny, a James po raz kolejny na tej płycie brzmi świeżo. "Hardwired... To Self-Destruct", to płyta bardzo kompletna, całościowa, ciężka, która swój urok pokazuje za kolejnymi odsłuchami, nie jest to płyta, która powali nas za pierwszym razem. Nie jest to z pewnością najlepsze wydawnictwo Metalliki, ale jedno z lepszych od kilkudziesięciu lat. Jest to płyta, która godzi fanów podzielonych na tych, dla których Metallica skończyła się po "Kill’em All" i tych, nadal zakochanych w "Black Album". Przez co 10 album Metalliki jest wyjątkowy, jest dobrym zatarciem śladów po mniej udanym "Death Magnetic". Oczywiście, dałem się kupić wszystkim tym zabiegom marketingowym, które towarzyszyły wyczekiwaniu nowego wydawnictwa, ale "Hardwired... To Self-Destruct", obronił się doskonale, a dzięki całemu temu zamieszaniu odświeżyłem historię zespołu, poznałem nowe, nieznane mi fakty, aż w końcu znowu stałem się fanem i wiem, że już nim zostanę.


wtorek, 8 listopada 2016

Playlista Wstydu

 


  Chyba u każdego z nas pojawia się taki moment, kiedy ciężkie granie zaczyna już trochę męczyć i szukamy chwili odpoczynku, by mocne riffy znów nabrały mocy. Jedni muzycznego odpoczynku szukają w reggae, inni mają od tego kolegę, bądź polski rap i Guns N' Roses. Ja natomiast mam swoją Playlistę Wstydu, w skład której wchodzą wykonawcy z rozgłośni radiowych oraz telewizyjnych kanałów muzycznych, podpisujących się jako "rockowe" W skrócie: muzyka nie wymagająca, lekka, nastawiona głównie na zyski. Zapraszam do mojej Playlisty Wstydu.

1. Weezer - Thank God For Girls

 Na pierwszy ogień Weezer. Cały urok tego kawała tkwi w perkusji, która brzmi tu po prostu dobrze, tworzy przyjemny dla ucha rytm, który w połączeniu z lekkim tekstem i pomysłowym teledyskiem daje singiel, który wpada w ucho i zostaje w głowie na trochę. Jest to przyjemne trzy i pół minuty, przy których można wypocząć i pośpiewać.



2. Pop Evil - Ways To Get High 

Pop Evil to dość świeży zespół na scenie, mimo iż istnieją już od 2001 roku, a na swoim koncie mają 4 wydawnictwa. Utwór "Ways To Get high", to idealny przykład tego, że w muzyce zapanowała powszechna moda, na lata 70, psychodeliczne brzmienia i Dzieci Kwiaty. Utwór ten od początku do końca jest jedną wielką inspiracją właśnie tymi nurtami, jak wyszło? Oceńcie sami, dla mnie takie dobre 4+, a słucha się tego przyjemnie.
 


3. Foals - Mountain At My Gates 
  
Na playliście wstydu, nie mogło zabraknąć oczywiście hipsterskiego grania prosto z bezglutenowego Open'era. FOALS, z całej tej listy, chyba mój ulubiony zespół, do którego dość często wracam, zwłaszcza kiedy potrzebuję małego pobudzenia i rozweselenia.    


 


4. Royal Blood - Little Monster 

Royal Blood, brytyjski duet, który gra dopiero od trzech lat, wydał jeden album, a jest o nich głośno. Z całej listy wstydu, ich wstydzę się najmniej. Grają najmocniej, mają w sobie pazur, a heavy bluesowy klimat w ich muzyce daje porcję energicznego, garażowego grania.


 


5. Leo Moracchioli 

I tu prawdziwy popowy cios! Leo Maracchioli, norweski muzyk, YouTuber, który po prostu coveruje wszystkie największe przeboje. Warto zauważyć, że wszystkim zajmuje się sam. Sam nagrywa partię wokalne, gitarę i perkusję, a później składa to w całość. Dzięki niemu popowe hity stały się dla mnie możliwe do osłuchu. Jest to propozycja idealna na listopadową depresję, ponieważ większość jego nagrań to nie tylko covery, ale przede wszystkim doskonałe parodie.  





czwartek, 27 października 2016

Dwa Światy

   Dzisiaj w muzycznej propozycji, dwa muzyczne światy. Pierwszy to australijska, stosunkowo młoda formacja 4ARM. Druga to pewna ikona, trochę zapomniana, ale wciąż żywa Monster Magnet. Zapraszam.

    Ponoć w Australii, każda żyjąca istota chce cię zabić. I coś w tym musi być, ponieważ 4ARM swoim agresywnym, thrashowym graniem, przeprowadza prawdziwy atak na słuchacza. Grupa powstała w 2004 roku, ma na swoim koncie cztery studyjne albumy, ostatni wydany w ubiegłym roku "Survivalist".
 Slayer k**** Slayer, tak najprościej można scharakteryzować australijską formację. Podobieństwo do legendy gatunku jest tu naprawdę spore. Zaczynając od brzmienia gitar, perkusji, rytmice, a na wokalu kończąc.Z jednej strony daje nam to bardzo solidny thrashowy zespół, który wnosi pewną świeżość na metalowej scenie. Z drugiej jednak strony inspiracja amerykańską formacją, momentami aż za bardzo razi w uszy.
  W każdym razie 4ARM to propozycja godna uwagi, zwłaszcza dla miłośników, szybkiego, agresywnego thrashowego grania.





Monster Magnet, amerykańska formacja istniejąca już od 1989 roku. Nie będę zagłębiał się tutaj w historię zespołu, ponieważ na ten temat napisano już sporo. Monster Magnet, to jeden z moich ulubionych zespołów, jest to przede wszystkim klimat rock and rolla, pełnego przepychu, pięknych kobiet, aksamitnych koszul, charyzmatycznego wokalu i gitarowych riffów. To wszystko za sprawą najpopularniejszego albumy grupy, wydanego w 1998 roku "Power Trip”.





Ale Monster Magnet, to nie tylko świat rock and rolla znanego z telewizji. Początki zespołu, to stonerowe i psychodeliczne brzemienia. I właśnie ten stłumiony, orbitujący gdzieś w przestrzeni wszechświata charakter Monster Magnet, urzekł mnie najbardziej. Idealnym połączeniem tych dwóch światów, jest ostatni krążek "Last Patrol". Płyta ta nawiązuje to początków zespołu, pełnych muzycznej rzeźby, stonerowego brzemienia, zachowując jednocześnie klasyczny, rockowy klimat, z rock and rollowym pazurem.  






  Amerykańska formacja, mimo iż trochę już zapomniana, to wciąż zespół pełen energii, charyzmy, a w ich muzyce płynie czyście rock and rollowa krew. Za sprawą "Power Trip", zespół miał swoje 5 minut w świecie mainstreamu, a komercyjny sukces zaowocował w trasach koncertowych z takimi gwiazdami, jak Metallica i Marilyn Manson. Na koniec, mój ulubiony kawałek od Monster Magnet, utwór kosmiczny, niezwykły, a tekst...posłuchajcie sami.




środa, 19 października 2016

October in Smoke cz.III

  Ostatni dzień October in Smoke, najbardziej stonerowej i psychodelicznej imprezy w Poznaniu, podczas której doświadczyć można było, na własnej skórze potężne riffy, wziąć udział w Indiańskich rytuałach i odbyć podróż, do najbardziej ukrytych zakamarków wszechświata.

  Jako pierwszy podczas niedzielnej edycji, zaprezentował się warszawski Minetaur, muzycznie chyba najbardziej wyróżniająca się kapela podczas całej edycji. Warszawska grupa to bardzo solidne, techniczne, szybkie i demonicznie, ciężkie metalowe granie. Zespół w swym dorobku ma, jak na razie wydaną w 2015 roku EPkę "We Take It Seriously", która swoją drogą jest genialna. Na tle polskich kapel death metalowych, tych z nie wielkim jak dotąd dorobkiem, Minetaur na prawdę się wyróżnia. Stworzyli niepowtarzalne brzmienie, co jest dość trudne w gatunku, jaki reprezentują. Warszawska formacja jest najlepszym przykładem, że death, jak i groove metal, to nie tylko blasty i przysłowiowe "darcie mordy", że z muzyki tej można wyciągnąć sporo i stworzyć coś swojego i niepowtarzalnego.





  Drugą kapelą podczas niedzielnego wieczoru była toruńska formacja, Diuna. Diuna, hmmm...szczerze się przyznam, że pierwszy raz mam problem ze scharakteryzowaniem i opisaniem, jakiegoś zespołu. I jest to ogromny plus dla chłopaków z Torunia! Oczywiście w ich muzyce dominują stonerowe klasyki, jak chociażby inspiracje czerpane z muzyki Kyuss, natomiast całościowo muzyka, jaką zaprezentowała Diuna, to ogromny muzyczny eksperyment i mix gatunków. Na początku to, co słyszałem ze sceny trochę, mnie irytowało, ale w tym przypadku im dalej w las, tym coraz lepiej. Diuna to ogromne bogactwo muzyczne, w swojej twórczości sięgają po wiele gatunków muzycznych, łączą je, inspirują się nimi, co w efekcie daje muzykę, jakiej ja jeszcze chyba nie słyszałem. Tym bardziej się cieszę, że mogłem usłyszeć ich na żywo i uczestniczyć w tym niesamowitym koncercie.





  October in Smoke zamykała grecka formacja Godsleep, która szturmem wchodzi na światową, stonerową scenę, dając do zrozumienia, że Grecja to nie tylko Planet of Zeus, czy 1000mods. Koncert greków to porządny, psychodeliczny stoner, momentami z cięższymi riffami i ostrzejszym graniem. Godsleep, jako kapela zamykająca cały cykl October in Smoke na pewno mnie nie rozczarowała, zagrali na najwyższym poziomie, jednak czegoś mi zabrakło. Sam nie potrafię powiedzieć czego, może to nie był mój dzień na muzykę Godslep, a może za bardzo zostałem w muzycznym świecie Diuny.


 


  Podsumowując całościowo October in Smoke, to z pewnością były trzy wieczory pełne stonera z najwyższej, światowej półki. Myślę, że każdy miłośnik psychodelików może czuć się usatysfakcjonowany. Cały cykl miał bardzo wyjątkowy klimat, nie tylko przez muzykę, ale przede wszystkim przez swój kameralny charakter, a co za tym idzie, bezpośredni kontakt z artystą. Ciężko jest wskazać, który z koncertów był "najlepszy", każdy był dla mnie wyjątkowy, niezwykły i zapadający w pamięć. Po tak dużej dawce dobrego grania ciężko będzie teraz wrócić, do szarej rzeczywistości, dlatego czekam na więcej.

poniedziałek, 17 października 2016

Pierwsza muzyczna propozycja

Dzisiaj mała przerwa w koncertowych relacjach, a zamiast tego muzyczna propozycja na jesienne wieczory. Zapraszam.

Buffalo Fuzz to duet z Minnesoty w składnie: Jared Zachary i Jake Allan. We wrześniu tego roku ukazał się pierwszy longplay, zatytułowany "Buffalo Fuzz". Na album ten trafiłem przypadkiem, przesłuchując muzykę w Internecie. Już z pierwszymi minutami album ten, wydał mi się wyjątkowy. Jego wyjątkowość wynika przede wszystkim z połączenia w idealnych proporcjach heavy bluesa i wolnego stonera. Brzmienie płynące z tego albumu przeniosło mnie do amerykańskiego baru, takiego wiecie — z przygaszonym światłem i wielkimi stołami do bilardu. Płyta w całości brzmi kompletnie, bardzo dojrzale. To album całościowy, a przy tym niejednolity. Oprócz bluesowego i stonerowego grania, nie brakuje tutaj także klasycznego rockandrollowego brzemienia. Buffalo Fuzz to cięższa wersja The Black Keys, przyprawiona Black Sabbath. Dla mnie to bardzo dobry album, który na pewno nie zginie w mojej kolekcji.



 




Lee Van Cleef, włoskie trio w składnie: Marco Adamo, Pietro Trinità La Tegola, Guido Minervini. Jest to projekt, który debiutuje wydanym w tym roku albumem „Holy Smoke". Nigdy nie byłem fanem muzyki instrumentalnej, zawsze brakowało mi tekstu i wokalu, nie mogłem się przekonać. Po przesłuchaniu albumu Lee Van Cleef zmieniłem zdanie. Na krążku znajduje się pięć utworów, są to długie, instrumentalne kompozycje, pełne gęstego, psychodelicznego stonera. Słuchając tego wydawnictwa, miałem wrażenie, jakbym znajdował się w amazońskiej puszczy, z bogatą i zróżnicowaną fauną i florą oraz unoszącymi się oparami. Bo właśnie taka jest muzyka Lee Van Cleef. To niesamowicie barwne, bogate i odurzające brzmienie, które wciąga z każdą odsłuchaną minutą. Z wielką chęcią posłuchałbym włoskiego trio na żywo, najlepiej gdzieś ze sceną rozstawioną w lesie. Właśnie w takiej scenerii popadłbym w trans z muzyką Lee Van Cleef. Jest to idealna muzyka do słuchania w samotności i przy zgaszonym świetle. Dla mnie to jeden z ciekawszych albumów w tym roku, który jest bardziej narkotyczny niż serial „Narcos".
 
 
 
 
 
 
 
 Ostatnią propozycją na dziś jest, ukraińska formacja Somali Yacht Club i ich album „The Sun”, wydany w 2014 roku. Sami o sobie mówią, że grają stoner rock, psychedelic, shoegaze oraz post-metal. Ja jednak odważę się na stwierdzenie, że jest to zespół grający progresywny stoner rock. Jest to dość śmiałe stwierdzenie, jednak już na początku podczas otwierającego płytę, utworu „Loom”, słychać brzmienie typowe dla muzyki progresywnej. Oczywiście, później Somali Yacht Club gra ciężej, wolniej, z potężnymi stonerowymi riffami, jednak ten progresywny klimat jest gdzieś w tle i przewija się przez cały album, co potęguje wokal Meza, który momentami brzmi, jak Mariusz Duda (Riverside). Ukraińska formacja bardzo zwinnie przemieszcza się między gatunkami, zachowując przy tym umiar. Somali Yacht Club, to dla mnie muzyczne odkrycie tego roku, a w ich muzycznym bogactwie z pewnością, każdy znajdzie coś dla siebie.
 
 
 









piątek, 14 października 2016

October in Smoke cz.II



    Ostatni koncert Red Scalp, jaki pamiętam na pewno nie mógł być zaliczony do udanych. Grali wtedy bez wokalisty, cały koncert był w dużej mierze instrumentalny, a Jędrek dopiero co stawiał swoje, pierwsze wokalne kroki. Po zaledwie kilku latach od tego koncertu, Red Scalp dzisiaj, to zupełnie inny zespół i zupełnie inna jakość grania. Progres, jaki wykonali jest nie do opisania. Brzmią profesjonalnie, dojrzale, jakby na scenie grali od ładnych kilku lat, do tego partii wokalnych słucha się teraz idealnie, przyjemny dla ucha lekki wokal zupełnie nie podobny do tego z przed kilku lat.
Mimo, iż kultura Indian i stoner rock idą od zawsze w parze, to dopiero Red Scalp złożył to w całość, nadając tym samym swojej muzyce i koncertom niespotykany i wyjątkowo rytualny klimat. Muzycznie poznańska formacja, to porządne stonerowe  granie, pełne długich kompozycji, bogatych w siarczyste, psychodeliczne i transowe riffy. To wszystko razem, po prostu brzmi genialnie. Tym bardziej mając w pamięci z jakiego miejsca startowali, jako zespół. Teraz to jedna z czołowych polskich kapel, grająca stoner, która swoją pracą po za muzyczną, wprowadziła psychodeliczne brzmienia w naszym kraju, na zupełnie inny i dotąd nieznany poziom, docierając tym samym do masowej liczby odbiorców, za co  wielkie ukłony i czapki z głów dla chłopaków z Red Scalp.

   Kolejnym zespołem podczas tego wieczoru, był kalifornijski zespół Fatso Jetson, zespół który współpracował między innymi z takimi muzykami, jak Brant Bjork(Kyuss, Fu Manchu), Gary Arce(Yawning Man), czy Joshua Homme(Queen of the Stone Age).
Fatso Jetson, to nic innego jak klasyczny desert rock. Grają szybko, mocni i rytmicznie, są jednak chwile kiedy zwalniają tempa, by zagrać bardziej klasycznego rocka, z psychodelicznym riffem w tle. Spędziłem z tą kapelą trochę czasu zarówno przed koncertem, jak i po. Koncert mogę zaliczyć oczywiście, do tych udanych, jednak co do samej muzyki Fatso Jetson, cały czas mam mieszane uczucia. Oczywiście, jest to jedna z czołowych kapel w tym gatunku na świecie, grająca już ponad dwadzieścia lat, z bogatym dorobkiem artystycznym, jednak jeśli chodzi o mój gust, to nie wywołują żadnych większych emocji.

   Ostatnim zespołem podczas drugiego dnia October in Smoke, był szwedzki zespół Greenleaf, z austriackiej wytwórni Napalm Records, o której wypadałoby napisać osobny artykuł. Szwedzki zespół, to porcja szybkich i mocniejszych riffów, oraz wyrazisty, brodaty wokal. Greenleaf, to chyba najbardziej charakterystyczne granie, pełne klasycznego i psychodelicznego stonera, momentami łączonego z heavy bluesem. Koncertowo, to zespół który wciąga w swoją muzykę, nie pozwalając odejść spod sceny. Wielkim atutem ich muzyki, jest zróżnicowanie, jakie prezentują w swojej twórczości. Każdy miłośnik psychodelików znajdzie coś dla siebie w muzyce Greenleaf.


    Druga część October in Smoke, była pełna porządnego stonera z najwyższej, światowej pułki, czego dowodem były nie tylko kapele, ale także publiczność, która przybyła do Klubu u Bazyla w znacznie większej ilości, niż podczas części pierwszej. Osobiście z wielkim zniecierpliwieniem, ale także smutkiem, spowodowanym tym, że to już koniec, wyczekuję niedzielnego koncertu, podczas którego zagra między innymi grecki Godsleep. Do zobaczenia!



wtorek, 11 października 2016

Rzeczpospolita Niewierna



 Mrok, szatan i wolność. Tak najkrócej można podsumować wczorajszy, poznański koncert kończący trasę "Rzeczpospolita Niewierna". Koncert praktycznie do ostatniej chwili stał pod znakiem zapytania, nawet wczoraj przez cały dzień różne służby nawiedzały Hale nr 2 mieszczącą się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich, w poszukiwaniu czegoś, co umożliwiłoby odwołanie tego wydarzenia. Pewnym osobom bardzo mocno na tym zależało. Pominę całe zamieszanie związane z krucjatą różańcową, mającą na celu nawrócenie muzyków, jak i publiki.

Koncert zaczęła enigmatyczna Batushka. Dla wielu wciąż jest sporym zaskoczeniem fakt, iż jest to zespół wywodzący się z Polski. Batushka szturmem podbiła polską, jak i zagraniczną scenę black metalową, wydanym pod koniec ubiegłego roku albumem "Litourgiya". Jest to zespół, który zaprezentował na rodzimej scenie, coś, czego jeszcze nie było. Swojej muzyce nadał wschodnioeuropejski i prawosławny klimat, który plugawi i bezcześci na każdy możliwy sposób. Oprawa całego koncertu jest wyjątkowa, pełna symboliki: kadzidła, ołtarz, świece, stroje muzyków, wzorowane na szatach prawosławnych duchownych oraz zakryte twarze. Całościowo daje scenografię, która na długo zapada w pamięci, a przez zapach kadzideł miałem wrażenie, jakbym naprawdę znajdował się w cerkwi. Co do samej muzyki, Batushka to profesjonalne, techniczne, dynamiczne, melodyjne granie, pełne ostrych riffów. Wszystko to, przyprawione jest sakralnym chórem, przerwami podczas których, ostre brzmienie ustępuje miejsca liturgicznej melodii. Zjawiskowość zespołu podkreśla aura tajemniczości i mistycyzmu, jaką roztacza na scenie, jak i wokół siebie, bo oprócz tego, że Batushka gra to nie wiemy, o niej nic więcej.
 
   
  Po duchownym błogosławieństwie od Batushki, przyszedł czas na szwajcarski duet Bölzer. Tutaj będę pisał krótko, ponieważ nie lubię pisać źle o muzyce, która jak każdy inny rodzaj sztuki nie musi trafiać do wszystkich odbiorców. Bölzer, zasługuje na pochwałę na pewno ze względu na długie kompozycje, na wzór ciężkiego, doomego grania. Reszta po prostu do mnie nie przemówiła, jak i do kilku innych osób, które opuściły salę podczas koncertu. Były oczywiście osoby, które stały zasłuchane, kołysząc się w rytm melodii, a nawet znaleźli się tacy, którzy zaczęli skromne pogo pod sceną. Co myślę, dla artysty jest bardzo ważne, by znaleźć, chociaż kilku wiernych odbiorców.
 
Kilka minut po godzinie 21:30 pod sceną było już ciasno, na scenie pojawił się wyczekiwany przez wszystkich Behemoth. Muszę zaznaczyć tutaj, że nie jestem wielkim fanem tej formacji, lubię ich posłuchać okazjonalnie, od czasu do czasu. Na koncert szedłem z czystej ciekawości oraz jako fan bardziej klasycznego i psychodelicznego grania z pewnymi obawami. Jednak już z pierwszymi sekundami otwierającego koncert Blow Your Trumpets Gabriel, na moim ciele pojawiły się ciarki. Behemoth to ten zespół, który wykonaniem na żywo bije na głowę, studyjne nagrania, do tego Nergal to prawdziwy sceniczny demon, który wprost emanuje energią ze sceny, dzieląc się nią z publicznością. Podczas Ora Pro Nobis Lucifer, cała hala popadła w szaleństwo, nie oszczędzając gardeł. Cały koncert grupy to energiczne i ostre show, podczas którego przekaz artystyczny przenika się z przekazem pełnym kontrowersji. Każdy z obecnych na tym koncercie miał tego pełną świadomość. Behemoth nie bierze jeńców, to zespół pełen ekspresji i wyrażania siebie poprzez muzykę, a jak już pisałem wyżej: muzyka, jak każdy inny rodzaj sztuki nie musi docierać do każdego.

   
   Jeżeli chodzi o całą otoczkę i zamieszanie, które towarzyszyło, towarzyszy i będzie towarzyszyło koncertom Behemotha. Z przekazem muzyków można się zgadzać bądź nie. Jednak bez względu, po której stronie się stoi, powinno się szanować "przeciwnika". Społeczność artystów, zawsze stała w opozycji do norm społecznych, kulturalnych i ustrojowych, a sztuka stanowiła pewnego rodzaju narzędzie do wyrażania swojego niezadowolenia. To się nie zmieniło i nie zmieni. Martwi mnie jednak to, że żyjąc w XXI wieku, w otartym świecie, wracamy do czasów cenzury i blokady, a nawet do czasów ciemnego średniowiecza. Pomijając walory artystyczne, cieszę się, że uczestniczyłem w tym wydarzeniu, ponieważ w kraju, który powoli traci wolność obywatelską, mogłem przez kilka godzin poczuć się naprawdę wolny. Na koniec zostawiam Was, z krótkimi, ale bardzo ważnymi słowami, które Adam "Nergal" Darski, wypowiedział podczas wczorajszego koncertu.