10 album muzyków z San Francisco wywołał spore zamieszanie w świecie muzyki i nie tylko. Nic w tym dziwnego, to przecież Metallica, chyba najbardziej rozpoznawalny zespół na naszej planecie. "Hardwired... To Self-Destruct", notuję świetną sprzedaż, zajmuje pierwsze miejsca na listach przebojów. To w wymiarze globalnym. W wymiarze indywidualnym dziwne jest to, że przy obecnej "modzie" na szkalowanie Jamsa i spółki, niektórzy w tym ja, nawracają się i stają się fanami Metalliki.
Moja przygodna z Metalliką zaczęła się bardzo dawno temu, był to rok 2007, chwilę przed wydaniem "Death Magnetic". Pierwsze co usłyszałem, to oczywiście Black Album i od razu rozkochałem się w takich klasykach, jak "Nothing Else Matters", "Enter Sandman" i "Unforgiven". Na ten czas, była to dla mnie muzyczna poezja, najwyższa forma sztuki. Chwilę później w moje ręce wpadł materiał zarejestrowany podczas koncertu z orkiestrą symfoniczną, czyli album "S&M". Gimnazjalnymi uszami, wsłuchiwałem się w doskonale znane mi utwory, grana razem z orkiestrą. Uważałem to za muzyczny cud. Byłem pewien wtedy, że nie usłyszę już nic lepszego w życiu.
Kiedy w 2008 roku został wydany album "Death Magnetic", moja ekscytacja Metalliką już ustała, a z wydawnictwa tego poznałem jedynie "The Day That Never Comes", który emitowany był nom stop w telewizji. I na tym zakończyła się moja przygodna z Metalliką. Krótka, nastoletnia fascynacja. Poszedłem do liceum, dorastałem, a wraz ze mną kształtował się mój gust muzyczny, który w okresie próbowania wszystkiego, przybierał niekiedy ekstremalne formy. Dopiero na studiach, mój kierunek muzyczny się ustabilizował, zostałem przy ciężkich brzmieniach, ale bardziej psychodelicznym i offowym graniu, stając się znajdować zespoły mało znane, a przez to wyjątkowe.
Do zachodnich, wielkich kapel miałem wstręt, uważając ich za jedną, wielką komercyjną kreację. Okres takiego "buntu" trwał do tegorocznych wakacji. Kiedy zdawało mi się, że przesłuchałem już wszystkiego, a Google i You Tube nie mają przede mną tajemnic. Wtedy postanowiłem sięgnąć po kapele, których tak unikałem między innymi Slayer, Iron Maiden i oczywiście Metallikę. Przy tych ostatnich, zacząłem od legendarnego "Kill 'Em All". Co to był za cios! Młodzieńczy bunt, w ostrych, agresywnych i szybkich riffach, a do tego momentami wulgarne teksty. Pełna muzyczna wolność. Każdy fan szeroko pojętego metalu, powinien mieć ten album na osobnej półce.
Przesłuchiwałem tak kolejne wydawnictwa Jamsa i spółki, zauważając tym
samym rosnące podniecenie w sieci, wywołane zbliżającą się premierą
nowego albumu. Kolejne wieczory spędzałem z nadrabianiem braków w
klasykach, zauważając, że powoli wpędzam się w szał wywołany premierą
"Hardwired... To Self-Destruct". Aż w końcu, w połowie Sierpnia, światło
dzienne ujrzał utwór "Hardwired". Przez pierwsze 20 odsłuchów wpadłem w
euforię, mówiłem sobie-Tak, to jest to!
Do tego zapewnienia Larsa, że na tym albumie nie będzie ballad, że
będzie on mocy i ostry, sprawiły, że całkowicie popadłem w szaleństwo
związane z premierą 10 albumu Metalliki.
Mój entuzjazm opadł trochę po kolejnych 20 odsłuchach, zauważając w nim,
prostotę i powtarzalność.eee.ujdzie. Premierę dwóch kolejnych utworów "Moth Into Flame: i "Atlas Rise", przespałem. Odsłuchałem je raz i to
wszystko. Wróciłem to świata mojej muzyki psychodelicznej i
progresywnej. Dopiero kiedy, zaczęto publikować następne utwory z nowej
płyty, pojawiające się co dwie godziny, zorientowałem się, że to już i
na nowo zapłonął mój entuzjazm. Jednak w tym tempie, kiedy obok nowego
utworu pojawiało się milion komentarzy, opinii ciężko mi się było skupić
na odbiorze tych kawałków. Słuchałem ich, ale nawet nie mogłem
zapamiętać tytułów, zlewały mi się w głowie. Kiedy całe to zamieszanie
ustało, a album trafił na sklepowe półki, mogłem w spokoju zasiąść do
przesłuchania tej płyty w całości. Pierwszy odsłuch, takie 6/10. Drugi
odsłuch-całkiem, dobry i spójny album. Podczas kolejnych odsłuchów, coś
we mnie pękło, zacząłem słyszeć więcej i wyłoniłem trzy perełki z tej
płyty.
1) "Dream No More"-dla mnie najlepszy z całej płyty! Ciężki, wolny i
mocny. Brzmi jak streszczenie rocka z lat 90. Takich riffów, nie
powstydziliby się nawet Black Sabbath. Głos Jamsa, znowu młody,
agresywny i przede wszystkim świeży. Doskonały powrót!
2) "Halo On Fire"-najwolniejszy i najdelikatniejszy z całej płyty. Ale za
to, jaki genialny muzycznie i tekstowo. James przypomniał o sobie, jako o
tekściarzu, dając w tym utworze pełną, trzy rozdziałową opowieść,
zakończoną pogodzeniem się ze swoimi demonami, a to wszystko z bardzo
dobrze brzmiącą gitarą Kirka. W pełni zgadam się z opinią, że o "Halo On
Fire", można mówić, jako o Unforgiven IV. Ten utwór jest po prostu
majestatyczny.
3) "Spit Out the Bone"-tak powinno kończyć się, długo wyczekiwany album.
Jest to najmocniejszy, najostrzejszy i najszybszy kawałek na tym
albumie. Pachnie on Slayerem od samego początku. Ten utwór to jak
stopienie "Black Album" i "Kill’em All". Wokalnie tutaj James brzmi
najlepiej, dawno nie było słychać w jego głosie takiej agresji. Mówiąc
najprościej, to solidny kawał mięcha, który niszczy!
Na wyróżnienie zasługuje jeszcze "Murder One", który jest hołdem dla
Lemmy’ego, chociaż tempo i brzmienie znowu przywołują Black Sabbath.
Wracając z kolei to pierwszego utworu tj. "Hardwired", to jego największą
zaletą jest czas trwania. Krótki. Większość utworów z tej płyty jest zdecydowanie za długa, przez co nudzą, albo są przekombinowane, jak np. "ManUNkind". "Now That We're Dead" też zasługuje na małe wyróżnienie, jest bardzo melodyczny, a James
po raz kolejny na tej płycie brzmi świeżo.
"Hardwired... To Self-Destruct", to płyta bardzo kompletna, całościowa,
ciężka, która swój urok pokazuje za kolejnymi odsłuchami, nie jest to
płyta, która powali nas za pierwszym razem. Nie jest to z pewnością
najlepsze wydawnictwo Metalliki, ale jedno z lepszych od kilkudziesięciu
lat. Jest to płyta, która godzi fanów podzielonych na tych, dla których
Metallica skończyła się po "Kill’em All" i tych, nadal zakochanych w
"Black Album". Przez co 10 album Metalliki jest wyjątkowy, jest dobrym
zatarciem śladów po mniej udanym "Death Magnetic". Oczywiście, dałem się
kupić wszystkim tym zabiegom marketingowym, które towarzyszyły
wyczekiwaniu nowego wydawnictwa, ale "Hardwired... To Self-Destruct",
obronił się doskonale, a dzięki całemu temu zamieszaniu odświeżyłem
historię zespołu, poznałem nowe, nieznane mi fakty, aż w końcu znowu
stałem się fanem i wiem, że już nim zostanę.